czwartek, 26 lutego 2015

Przymusowe leżakowanie...

Tak się cieszyłam, że w tym roku mimo nadmiaru obowiązków, jakie wzięłam sobie na głowę choróbska omijają nas szeeerokim łukiem, a my nie dajemy się żadnym wirusom, bakteriom i innym paskudztwom...




Do ostatniej soboty:(
Powaliło mnie w ciągu godziny - wcześniej zero złego samopoczucia, kataru, kaszlu...
Pojechaliśmy w sobotę rano do moich rodziców po Kacperka (mamę rozłożyło zapalenie oskrzeli) i mieliśmy jeszcze szansę podziwiać te piękne okoliczności przyrody:









A jak wróciliśmy do domu, byłam totalnie rozłożona przez grypsko.
Przeleżałam sobotę, część niedzieli rezygnując z wykładów z anatomii, poszłam tylko na migowy, resztę niedzieli przeleżałam, ale w poniedziałek poszłam do pracy i nawet dałam radę.
Niestety we wtorek z pracy już mnie pogonili i tak od wtorku leżę.
Od dwunastu lat jak mam dzieciaczki to pierwsza taka sytuacja....
Ale przyznaję bez bicia - perfidnie z niej korzystam:)
Zosia opiekuje się mną lepiej niż wykwalifikowana pielęgniarka - u nas trwają ferie akurat.
A to jedno ze śniadań, jakie mi zaserwowała (niestety mam taki katar, że nie czuję co jem, o apetycie, a w zasadzie jego braku nie wspomnę...)

Niemniej tadam:) 
Tosty z pieczarkami, szynką, serem;)


Tak zaczynałam, dziś parę pozycji doszło, ale poprawa bardzo wątpliwa:(


Jak widać próbuję metod różnych, łącznie z babcinymi sposobami takimi jak inhalacje;)


Ale ma to też swoje dobre strony - wzięłam się za seterek, słynną ostatni COCACHIN'kę by Asja chociaż w chorobie mam odrobinę czasu na przyjemności, choć już (i to wcale nie powoli) muszę się zacząć uczyć na "teściki" i egzaminy...


Dziś do leczenia włączyłam konfiturę z borówki amerykańskiej, którą dostałam od Psiapsiółki:)
W tym niepozornym słoiczku zamknięta jest bomba witaminowa i kawał Jej serducha)
A jak sobie przypomnę okoliczności przyrody na Jej działce, na której rośnie, to już w ogóle ...:)




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz