Jak ostatnio wspominałam, zmieniłam pracę...
I tak się jakoś wydarzyło (żeby nie było żadnych wątpliwości, na moje własne życzenie...) z biura... przeszłam na produkcję...
Dostałam się do firmy, która szyje męskie marynarki:)
Zawód poniekąd z pasji, poniekąd z chęci zmian.
Czy na lepsze?
Jak to wygląda od podszewki...?
Po dwóch tygodniach pracy, zabiłabym każdego faceta - w tym mojego osobistego męża, którzy nie lubią chodzić w marynarkach!
Gdyby tylko wiedzieli przez ile rąk przechodzi jedna sztuka, ile poświęcone jest jej czasu, precyzji, doświadczenia i cierpliwości... nosiliby ją z dumą i chęcią każdego dnia.
Czy wiecie o tym, że czasami jeden ruch igłą za daleko wpływa na to, że trzeba pruć wszystko, co się uszyło?
Czy wiecie, że szew pleców musi być idealnie równy i "na blachę"? Żaden z brzegów nie ma prawa się "falować", bo trzeba wszystko spruć, albo czekać na powrót z magazynu kompletnej marynarki i jej poprawę?
Praca w tym, co lubię, niestety ja lubię pracować w swoim tempie, dokładnie, tam niestety nie ma takiej możliwości. Liczy się tempo, tempo i jeszcze raz tempo. Normy są tak wyśrubowane, że aż nie realne, ale ktoś je wyrabia więc chyba jest to do ogarnięcia...
Dziś wypoczywam (niekoniecznie od maszyny) i cieszę się rodzinką:)
No, raport z życia zdany, zatem miłego weekendu dla wszystkich!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz