poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Pięć godzin z życia SOR'u

Zośka w sobotę przewróciła się w domu i nieszczęśliwie uderzyła głową w narożnik szafki...
Sobota była spokojna, w niedzielę bolała głowa, dziś głowa bolała mocniej i pojawiły się zaburzenia widzenia... (wg Zosi, która widziała podwójnie).
Wizyta u lekarza rodzinnego, skierowanie na SOR ... urlop na żądanie (dziękuję!), kupa strachu, ale jedziemy, w końcu lepiej wiedzieć na czym się stoi niż drżeć z każdym wspomnieniem, że znowu boli...

Przyjęcie na SOR - 10:08, biała opaska na rączkę no i czekamy.
Wchodzimy pod pokój 110, patrzę dwie osoby na korytarzu, myślę sobie OK, jakoś to pójdzie.
No i tak sobie czekamy, czekamy, czekamy... i czekamy, aż w końcu pani pielęgniarka prosi nas do środka.
A tam sympatyczny pan doktor pyta:
- co się stało i kiedy? - odpowiadam zgodnie z prawdą, że w sobotę, że się uderzyła itd. i co słyszę?
- co skłoniło nas do tego, żeby akurat dzisiaj się u nich zjawić...

No myślałam, że padnę...

Badanie ciśnienia, pulsu, stawanie na jednej nodze, ugniatanie czaszki i tym podobne i decyzja: tomografia komputerowa.
Idziemy pod wskazany pokój, kolejne papiery do podpisania i tomografia bez kontrastu.

Powrót na oddział ratunkowy i czekanie, czekanie, czekanie....
A w międzyczasie, pan, który nam się wepchnął w kolejkę, bo "chciał tylko o coś spytać", a potem starszy pan z wypadku w stanie krytycznym, który wymagał reanimacji i pomoc jemu zajęła ok. 2 godzin, dziewczynka z guzem wielkości śliwki, która w czasie przerwy szkolnej popchnięta miała zderzenie ze ścianą na korytarzu, przedszkolak, który spadł z huśtawki i bardzo szybko chciał się spod niej wydostać, konsekwencją czego była głowa do szycia...trzymiesięczny Bartuś, którego tata w nocy przygniótł sobą... ( a ważył na oko jakieś 150 kg...)

A my nadal czekamy...
I tak nam mijają kolejne minuty na czekaniu i niepewności - czy wszystko będzie dobrze? Czy skończy się na strachu, który często ma wielkie oczy?
Wchodzi chłopiec - przedszkolak do szycia głowy, wchodzi dziewczynka wyglądająca jak jednorożec, pan z wypadku został przewieziony z RTG z powrotem na eRkę, a my czekamy...

Czas się dłuży, w myślach jak mantrę powtarzam: Panie Boże proszę Cię niech będzie dobrze, niech wszystko będzie dobrze...
Przecież to tak niewiele...
A jeszcze w głowie kołacze myśl, że córeczka koleżanki ma dziś operację serduszka i, że to im miałam wysyłać pozytywną energię...

I nagle pada nasze nazwisko... zamarłam, doczekałyśmy się, ale co usłyszymy?
Wchodzimy, w środku nowa załoga, niezbyt miła pani doktor, która jak o kolejnym przypadku stwierdza, że wszystko jest w porządku i mamy iść... do okulisty...

No dobrze pójdziemy.

Z SORu wyszłyśmy o 15.
Pięć godzin nerwów, oczekiwania, trzymania córki na kolanach i spontanicznie wypowiedzianego przez nią "Kocham cię".

Być może ta lekcja była nam potrzebna?
Być może potrzebna nam była ta bliskość, mimo, że miała miejsce na szpitalnym korytarzu?
Być może potrzeba było urazu głowy, by usłyszeć od córki spontaniczne : kocham cię?

Być może...


2 komentarze:

  1. Anonimowy7.4.14

    Życzę zdrówka i żeby tych "potrzebnych lekcji" było jak najmniej. Ewa

    OdpowiedzUsuń